wtorek, 20 marca 2012

2. Zachód słońca

Słońce chyliło się ku zachodowi, wydłużając złowrogie cienie rzucane przez las. Ognista łuna zdawała się zajmować niemal całe niebo, choć nie było to prawdą, mimo to była to barwa dominująca. Szum wiatru w konarach drzew brzmiał niemal jak tajemna pieśń, gdy  zrywał się on w silnych podmuchach. Jak pieśń o nieznanym pochodzeniu i znaczeniu.
    Odkąd Sharissa znalazła się w tym nieznanym sobie świecie minęło już kilka godzin, z czego nie zdawała ona sobie sprawy, w dalszym ciągu śpiąc w tym samym miejscu, w jakim usnęła. Ubrania dalej nie zdążyły jej wyschnąć, co można było uznać za sprawkę chłodnego powietrza. Przez to też nabawiła się gorączki, której wynikiem mogły być dręczące ją sny.

Zachód słońca. Pora dnia o jakiej większość państw wysyłało oddziały, by sprawdziły tereny przygraniczne. Nikt już nie pamiętał, kto i jak dawno wymyślił ten zwyczaj, jednak każde szanujące się państwo musiało wysłać co zachód słońca choć garstkę ludzi na obchód. Tak też było w przypadku Outyfa, miasta do którego należał teren po wschodniej stronie Lustrzanego Jeziora. Co prawda nie była to prawdziwa nazwa tego akwenu wodnego, jednak przyjęła się we wszystkich pobliskich miejscowościach i tylko stare mapy stosowały jeszcze starą nazwę, o której niewielu już pamiętało.
    Oddział zwiadowców wysłany z Outyfa, składał się z siedmiu osób. Jak w wielu kulturach uważano tę liczbę za magiczną i przynoszącą szczęście. Wszystkie siedem osób wyglądało jednak dość specyficznie wyjeżdżając na końskich grzbietach przez bramę miejską, która po ich powrocie miała zostać zamknięta na noc.
    Choć mogłoby się zdawać, że jak na zwiadowców, dość dziwnym faktem jest, że przy końskich uzdach zawieszonych było wiele drobnych dzwoneczków, wydających dźwięk podobny do cichego uderzenia w kryształy. Były to jednak jeden z nieodłącznych atrybutów, po których można było rozpoznać zwiadowców. Każde państwo stosowało się do tego, tak samo jak przestrzegało prawa, że zwiadowcy nie mogą zostać zaatakowani. Przynajmniej nie ten konkretny oddział, do którego należeć mogły tylko starannie dobrane przez władców osoby.
    Inną dość charakterystyczną rzeczą było to, przynajmniej w tym królestwie, że nikt tak naprawdę prócz samego władcy nie wiedział, kim są zwiadowcy. Nigdy nie opuszczali oni miasta nie założywszy zasłaniającej całą twarz maski, z których żadna nie była identyczna. Różniły się one przede wszystkim kształtem, kolorem, a także wzorami, w  jakie były przyozdobione. Oczywiście każdy posiadacz takowej maski sam mógł dodać do niej pewne elementy. Nigdy nie zostało to zabronione, a wręcz przeciwnie, było bardzo na miejscu, by właściciel maski dodał do niej jakieś elementy, które byłyby kojarzone tylko z nim.
    Jako kolejną specyficzna rzecz wyróżniającą ów oddział można było uznać ich strój. Wydawać by się mogło, że zwiadowcy, z racji na wykonywany zawód powinni poruszać się jak najciszej i być jak najmniej widoczni. Jednak było to dość mylne założenie. Choć stroje wojskowe, zazwyczaj pozostawały w kolorach stonowanych i nie rzucających się w oczy, tak stroje zwiadowców były dość jaskrawe. Zielona tunika, miała w niektórych miejscach pomarańczowe wstawki, na wierzch natomiast zarzucona była czerwona peleryna z kapturem, który zazwyczaj naciągnięty był na głowę. Jedynie spodnie i buty miały dość spokojny kolor, bo czarny, lub brązowy, w zależności od upodobania osoby.
    Siedmiu jeźdźców niespiesznie wyjechało poza teren miasta królewskiego i ruszyło ustaloną już dawno trasą, którą powtarzało dzień w dzień. Nie było to może najciekawsze zajęcie, jednak było ono zaszczytem. Nie było osoby, która nie darzyłaby szacunkiem zwiadowców. Do tego niewielkiego oddziału należeli najlepsi wojownicy w królestwie i wybierał ich zawsze sam władca.
    Ten dzień nie zapowiadał się w żaden sposób inaczej od poprzednich, jednak pracę należało wykonać. Jadąc jedną z leśnych ścieżek, każda z siedmiu osób rozglądała się na boki, czasem odłączając od reszty, jednak wciąż mając pozostałych w zasięgu wzroku, co ułatwiał jaskrawy strój. Nie mieli zresztą ze sobą zbyt wielu tematów do rozmów, choć znali się już od paru lat. Każde z nich miało swoje własne, prywatne życie, w które nie chciało wciągać pozostałych. Tak było lepiej. Przynajmniej wszyscy odnosili wrażenie, że tak jest lepiej. Nie potrzebowali nic wiedzie o sobie nawzajem.
    Jeden ze zwiadowców odbił znacznie bardziej od pozostałych niż planował. Jego koń, biała klacz z szarymi cętkami na zadzie, sam skręcił w stronę jeziora, a jeździec nie miał zamiaru mu  tego bronić. W pewnym momencie jednak szarpnął za wodze, zauważywszy dość dziwne stworzenie. Nie mógł nazwać tej istoty człowiekiem. Ludzie nie posiadają białych włosów, chyba że starcy. Ponadto nikt nie nosi tego typu ubrań. Czarna bluzka z kolorowym nadrukiem, do tego jeansowe spodnie, które dla zwiadowcy były czymś, czego nigdy nie widział.
    - Hej! Tutaj! Zobaczcie, co tu mamy! – Zawołał zwiadowca w czerwonej masce o czarnych i zielonych wzorach, męskim głosem, jednocześnie kierując swojego konia w stronę śpiącej dziewczyny. Trochę go zdziwiło to,  że się nie obudziła. Tuż przy niej zsiadł ze swojego wierzchowca. Widać było, że z dziewczyną nie jest wszystko w porządku. Zdjął jedną z rękawic i uklęknąwszy obok przyłożył dłoń do jej czoła. Było rozpalone. Nim cofnął rękę zdążył jeszcze zauważyć, że ma wilgotne włosy.
    Słysząc zbliżające się kroki natychmiast obejrzał się do tyłu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to jego kompani. Jedna z osób wyszła przed pozostałe. Znacznie niższa od pozostałych z maską ozdobioną we wzór przypominający motyle skrzydła. Spojrzała to na mężczyznę, to na dziewczynę.
    - To nie jest nikt od nas. – Zauważyła owa postać, podchodząc jeszcze bliżej. Niewątpliwie, sądząc po głosie, była to kobieta. – Z pewnością pamiętalibyśmy, gdyby w mieście albo jego okolicach był ktoś o takim kolorze włosów.
     - Ma wysoką gorączkę. Nie powinniśmy jej tutaj zostawiać. – Odezwał się ponownie mężczyzna klęczący przy dziewczynie. – Jeśli tu zostanie, prawdopodobnie niedługo umrze…
     - Więc weźmy ją. Co za problem? – Odezwał się kolejny mężczyzna, którego maska ukryta była w głębi kaptura, tak, że widać było tylko jej dolną część, a to i  tak zacienioną. – Weźmiesz ją na swojego konia i zawrócisz. My w tym czasie skończymy obchód. – Nim ktokolwiek zdążył się odezwać mężczyzna dodał jeszcze: - Nie pytaj czemu ty. Ty ją znalazłeś, ty się nią teraz zajmiesz. Wejdź na konia. Podam ci ją. Nie ma sensu marnować tu więcej czasu.
     Nikt więcej się nie odezwał. Najwyraźniej mężczyzna kryjący się w zaciemnieniu kaptura, cieszył się wśród pozostałych dość dużym autorytetem. Tak jak powiedział, tak też zrobił i po chwili podawał już swojemu towarzyszowi nieprzytomną dziewczynę, pomagając usadzić ją tak, by nie spadła w czasie jazdy z końskiego grzbietu. Skinąwszy sobie głową, bez słowa ruszyli w dwie przeciwne strony. Mężczyzna z dziewczyną w stronę miasta, pozostali w drugą, by skończyć pracę.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

O proszę, to ja sobie to poczytać do końca chcę.. Pisz szybciej kochana, bo czekam na dalsze posty ;)

~Tinuś ;]