sobota, 10 września 2011

*II*

*II*


     -Sol! - Zawołała kobita robiąca właśnie zakupy na targu. Westchnęła ciężko. Czemu ta dziewczyna nie mogła być bardziej posłuszna? Zawsze robiła to, co chciała i choć tyle razy próbowała ją nauczyć posłuszeństwa i wiary w miłosiernego boga, który uratował ją od śmierci, dziewczyna pozostawała obojętna na jej słowa, zupełnie jakby zaprzedała duszę diabłu. Nie była zła, ale coś w niej potrafiło budzić w ludziach lęk, gdy tylko ona tego chciała.
     Dziewczyna o luźno związanych, miedzianych włosach, odwróciła się w stronę kobiety i nie kryjąc niezadowolenia odeszła od wystawy sklepu ze zwierzętami.
     -Tak? - Spytała buntowniczym tonem głosu, rzucając kobiecie w średnim wieku wyzywające spojrzenie. Wiedział, że nikt nie lubi jej takiej, ale nic ni mogła poradzić na to, że była taka, a nie inna.
     Nazwano ją Sol, co znaczyło słońce. W ten sposób chciano związać ją z dniem i chronić, jako, że była jednym z nielicznych dzieci, które przeżyło najostrzejszą zimę, jaka przytrafiła się od wielu lat. mię miało jej zapewnić ochronę przed złem i mocami ciemności. Ale skoro od dziecka wracali się do niej Sol, to dlaczego nadali jej imię, będące imieniem upadłego anioła? Sariel utożsamiany również z Urielem. Raz dobry, raz zły. Anioł uważany za istotę objaśniającą bieg księżyca, jeden z dziewięciu aniołów zrównania dnia z nocą. To właśnie imię tego anioła nosiła. Imię, którym się nikt do niej nie zwracał.
     Zaśmiała się w duchu. I ci przesądni ludzie, będący jej rodzicami, ludźmi, którzy nadali jej imię, uważali się za oddanych bogu. Dobre sobie! Gdyby tak było, nie wierzyli by, że imię Sol, może stanowić dla niej ochronę. Nie potrzebowała ochrony, nie takiej. 
     - Pomóż mi lepiej z tymi zakupami, a nie głupotami się zajmujesz! - Głos kobiety, mimo, że był ostry, zdradzał jej zdenerwowanie. I to nie ze względu na nieposłuszeństwo córki, a z lęku.
     Sol wyczuwała, że ostatnimi czasy dzieje się z nią coś niepokojącego. Gdy wpadała w gniew i podnosiła głos, ludzie zaczynali się jej obawiać. Zmieniła się. Ona, zawsze spokojna i opanowana, teraz tak łatwo traciła nad sobą kontrolę... Do tego nie potrafiła się odnaleźć wśród rówieśników. Wszyscy jej znajomi cieszyli się życiem, dobrze bawili. Dziewczyny plotkowały, chwaliły się swoimi chłopakami, opowiadały jacy to oni są cudowni i wspaniali. Ona tak nie umiała. Takie rozmowy irytowały ją. Myślała, że jak zacznie się z kimś spotykać, może wówczas zrozumie to, o czym one mówiły. Kilka razy próbowała się spotykać z chłopcami nią zainteresowanymi. Nie mogła powiedzieć, że nie są mili, czy przystojni. Starali się, jednak to nie było to, czego ona szukała. Sama nie była pewna, czego jej tak naprawdę brakuje, ale nie była w stanie się z nikim spotykać. Mężczyźni zwyczajnie jej nie interesowali. Nie mieli tego czegoś, czego szukała. Ich słowa i zachowanie drażniły ją.
     Dziewczyna wzięła od matki siatki z zakupami i wraz z nią skierowała się do domu, by "pomóc" w przygotowaniu obiadu. Tego dnia jej rodzice spodziewali się gości. Zaprosili swoich dawno nie widzianych znajomych, wraz z ich synem, starszym od niej o dwa lata. Liczyli cicho na to, że ich córka zainteresuje się chłopakiem, ale ona szczerze w to wątpiła.
     Chociaż...
     Uśmiechnęła się lekko do samej siebie, pogrążona we własnych myślach, co jej matkę przyprawiło o lekkie zdumienie.Nie często widziała ona uśmiech na twarzy córki. Nie ten rodzaj uśmiechu, zdradzający szczęście i pewnego rodzaju tajemnicę. 
     W rzeczy samej, Sol miała pewnego rodzaju tajemnicę. Nie była w stanie pokochać, czy choćby zainteresować się żadnym mężczyzną. Ona już miała kogoś, komu była w pełni oddana.
     Od najmłodszych lat śnił jej się ten mężczyzna. Na początku traktowała go jak brata, jej sny były niewinne. Zależało jej tylko na tym, by jej "braciszek" znów do niej przyszedł. Z biegiem czasu jej sny się zmieniły. Ów mężczyzna, choć nie zmienił się ni odrobinę, nie był już tylko bratem. Istniała między nimi pewnego rodzaju więź, coś, co przyciągało ją do niego. Coś, co sprawiło, że nim zdała sobie z tego sprawę, zakochała się w nim.
     Był dla niej jak książę z bajki, choć nie była już dzieckiem. Był jej drugą połówką, bratnią duszą... Ale był też tylko wymysłem jej umysłu, jej marzeniem, snem, w którym chciała pozostać. Nigdy nie istniał naprawdę, ale ona go kochała. Nie potrafiła nawet ubrać w słowa swoich uczuć...

     Razem z matką, Sol weszła do mieszkania, znajdującego się w jednej z kamienic w centrum miasta. Zostawiła zakupy na stole w kuchni i udała się do swojego pokoju, na piętrze, który całkowicie różnił się od pozostałych części mieszkania. Już patrząc na same drzwi, widać było, że nie pasują one zupełnie do wystroju. Masywne, z niemalże czarnego drewna, z wyrysowanymi na nich czerwonymi znakami. W niczym nie przypominały one drzwi do pokoju dziewczyny.
     Sol otworzyła drzwi i weszła do pokoju, będącego jej małym, prywatnym światem. Uśmiechnęła się lekko, rozglądając po pomieszczeniu.
     Ściany pokrywała ciemnoszara tapeta, w czarne i białe, grube, kwiatowe wzory, wijące się i przecinające w fantazyjny sposób. Okna zasłonięte były szczelnie nieprzepuszczającymi światło, szkarłatnymi kotarami.
     Sol podeszła do łóżka, stojącego niemal na środku pokoju i rzuciła się  na nie, Przekręciła się na plecy i utkwiła wzrok w baldachimie z czerwonego, pół przezroczystego materiału, haftowanego w czarne pajęczyny. Wyciągnęła rękę do góry i trąciła palcami wiszący nad jej głową łapacz snów, tak, że zaczął się obracać i kołysać.
     Westchnęła cicho i usiadła, by zapalić świeczkę stojącą na szafce przy łóżku, której chwiejny płomień ożywił po chwili cienie tańczące na ścianie. Nie chciała brać udziału w całej tej farsie, jaką zaplanowali jej rodzice. Czy oni myśleli, że nie domyśli się, że chcą ją zeswatać z synem przyjaciół? Czy uważali ją za aż tak naiwną?

     Rozległo się pukanie do drzwi. Ze ściśniętym sercem, zupełnie jakby trzymały je niczym w imadle, lodowate palcem wstała i podeszła do drzwi. Stała w nich jej matka, demonstracyjnie zatykając nos. Nie pochwalała zamiłowania córki do świec zapachowych i kadzideł, których zapach był nierozłączną częścią  pokoju dziewczyny. Wonią kadzideł, których tak nie lubiła jej matka były przesiąknięte wszystkie ubrania Sol, a także jej włosy.
     - Zaraz będą nasi goście. - Oznajmiła kobieta, ubrana w jasną garsonkę i spódnicę za kolana, stanowiące komplet. Włosy niby czarne, ale pozbawione blasku, matowe, przez co wydawały się raczej szare, upięte miała w ciasny kok. Sol z trudem powstrzymała się od śmiechu, gdy naszła ją myśl, że jej matka wygląda tak, jakby szła do kościoła na mszę. Kobieta zdawała się jednak nie zwracać uwagi na złośliwy uśmiech malujący się na twarzy dziewczyny i kontynuowała: - Przebierz się w coś normalnego i... Na miłość boską! Zrób coś z tym zapachem! Oddychać się tu nie da!
     - Tak, tak... Wiem. Już mi to mówiłaś... - Odparła Sol i wywróciła oczami, kręcąc przy tym głową i zamykając drzwi przed nosem matki. - Mam się normalnie ubrać, tak? - Powiedziała do siebie i zaśmiała się. Podeszła do lustra, przy którym upięła włosy, by jej nie przeszkadzały. Wyjęła z szuflady kosmetyki do makijażu i podkreśliła dolną powiekę grubą, czarną kreską nadając oczom jednocześnie koci kształt. Górną powiekę pokryła czarnym cieniem, a na policzki nałożyła trochę różu. Uśmiechnęła się lekko do swojego odbicia w lustrze. Wstała po chwili z krzesła i podeszła do szafy, zastanawiając się, co powinna założyć. W końcu zdecydowała się na koszulę z żabotem przy szyi, o szerokich rękawach wykończonych koronką, w wiktoriańskim stylu, na którą założyła gorset dodatkowo wyszczuplający ją w tali. Spódnica przegrała w jej rozważaniach ze spodniami o dopasowanych nogawkach, przez których niemal całą długość przechodziły krzyżujące się ze sobą wstążki, spod których widać było delikatną koronkę na przedzie jej nóg.
     Na koniec rozpuściła włosy i przeczesała je szczotką. Jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie w lustrze. "Wyglądam jak czarownica albo wampir. " - Zaśmiała się w duchu.

     Rozmowy w salonie trwały już od dobrej chwili. Wszystko było tak, jak to sobie zaplanowała Rena, matka Sol. Obiad nie został, co prawda, jeszcze podany, ale goście siedzieli przy herbacie i dyskutowali o aktualnych wydarzeniach ze świata i kraju. Wszystko ucichło, gdy do pokoju o pastelowych, stonowanych barwach, weszła Sol - dziewczyna odziana w całości w czerń, z którą kontrastowała jej jasna cera i rude włosy.
     Uśmiechnęła się ciepło, choć ktoś, kto znał ją długo, od razu zauważyłby, że jest to uśmiech sztuczny, wymuszony. Skłoniła się lekko.
     - Dobry wieczór. Bardzo przepraszam, że musieli państwo na mnie czekać z obiadem. -Powiedziała ciepłym głosem, choć w myślach musiała dodać, że porą posiłek przypomina raczej kolację. Coś w jej głosie mogło jednak budzić niepokój. Możliwe, ze był to ukryty chłód i niechęć do brania udziału w całek tej farsie, którą uważała po prostu za śmieszną. - Jestem Sariel, ale wszyscy mówią mi Sol.
     Rena spojrzała na córkę karcąco, z niechęcią i złością. Nie dość, że się spóźniła, ubrała jak wiedźma, to jeszcze przedstawiła się znienawidzonym przez nią imieniem. Sariel... Imię jednego z wygnanych przez boga aniołów.
     - Sariel? - Spytała przyjaciółka jej matki, otwierając szerzej oczy ze strachu. Sol od razu to dostrzegła. Kobieta jednak szybko się opanowała nie dając jej satysfakcji. Uśmiechnęła się szczerze i wstała. Przytuliła dziewczynę i lekko pocałowała w policzek. -Miło mi cię wreszcie poznać, Sol. Jestem Nadia, to mój mąż Phil i syn Nicolas.
     -Mnie również miło. -Skłamała Sol. Wcale jej nie było miło ich poznawać. Skłoniła się jednak lekko, nie zaszczycając żadnego z mężczyzn dłuższym spojrzeniem. Rozejrzała się za wolnym miejscem. Westchnęła cicho. Czego innego mogła się spodziewać, jak nie miejsca koło Nicolasa. Siadając obok niego, mimowolnie zauważyła, że jest on raczej przystojnym chłopakiem o złocistych włosach i niebieskich oczach. Niewątpliwie ze swoimi klasycznymi rysami twarzy mógł uchodzić za modela, albo ideał mężczyzny wielu kobiet, ale nie jej.
     Myślami znów znalazła się przy mężczyźnie ze swoich snów. Nawet jeśli spotkała go, będąc dzieckiem, to teraz jest on raczej mężczyzną w średnim wieku, którego prawdopodobnie nawet by nie poznała.
     - ...jesteś gotką. - Powiedział z uśmiechem na ustach Nicolas, wyrywając Sol z zadumy.
     - Wybacz, czy mógłbyś powtórzyć? -Odpowiedziała nieco zmieszana, że tak została przyłapana na bujaniu w obłokach. Skarciła się w myślach i nakazała sobie większą ostrożność.
     - Mówiłem, że sądząc po twoim wyglądzie, jesteś gotką...
     -Ach! Nie, to nie do końca tak... Nie jestem gotką... po prostu lubię czerń... -Odparła szybko, ze słabym uśmiechem. Mogła tłumaczyć, dlaczego właśnie tak wygląda, a nie inaczej, ale i tak by jej nie zrozumiał. Nikt nie rozumiał... Przyglądała się jednocześnie matce, nalewającej na talerze zupę z wazy. Sol pociągnęła kilka razy nosem i skrzywiła się z niesmakiem. Od razu rozpoznała zapach tej zupy. Gdy matka chciała wziąć jej talerz, zakryła go dłonią. Powinna wiedzieć, ze nie lubi tej potrawy. - Ja podziękuję za pierwsze danie... -Powiedziała siląc się na uprzejmość. Była głodna i to bardzo. Od rana nie miała nic w ustach i tylko perspektywa spożycia dobrego, sytego posiłku zmusiła ją do zejścia do salonu. Zapach zupy drażnił ją tylko. Jej wyostrzony węch nie był w stanie znieść tak intensywnego zapachu. Musiała wyjść. Nie była w stanie dłużej usiedzieć na miejscu. - Przepraszam... - Rzuciła tylko i szybkim krokiem wyszła z salonu.
     - Sol! - Zawołała Rena. Była wściekła i wcale się z tym nie kryła.

     Sol oparła się o ścianę w przedpokoju i odetchnęła, ale niewiele to dało. Choć słabiej, dalej czuła ten nieprzyjemny zapach. Musiała wyjść. Zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie zastanawiając się długo, założyła na siebie płaszcz i wybiegła z mieszkania. Przeskakując po dwa stopnie na raz zbiegła po schodach, zatrzymując się dopiero na zewnątrz. Uderzył ją wieczorny chłód. Nie było jeszcze późno, ale na dworze panowała już ciemność. Powietrze było chłodne i orzeźwiające. Nabrała głęboko w płuca powietrze i oparła się o ścianę budynku. W panującej ciemności, rozświetlonej tylko kilkoma latarniami, czuła się jak w domu. Noc była jej porą.